ulanbator ulanbator
1782
BLOG

Miasto 44- niezwykła dawka emocji i wzruszeń

ulanbator ulanbator Kultura Obserwuj notkę 4

Dopiero wczoraj udało mi się obejrzeć „Miasto 44”-Jana Komasy. Siła przyciągania filmu była tak duża, że ogarnęła mnie całkowicie, w efekcie niedługo później obejrzałem go ponownie. Nie przypuszczałem wcześniej, że polskich filmowców będzie stać na zrobienie tak dobrego filmu wojennego, którego akcja będzie wciągać bez reszty, a sceny walk będą zrealizowane z wielkim rozmachem i bez uszczerbku dla poczucia realizmu. Nie sądziłem, że to właśnie Polacy zrobią film, który będzie dla mnie wzorem jak film wojenny powinien być zrealizowany. „Miasto 44” takim wzorem właśnie się dla mnie stało.

Jak zdążyłem się już przekonać częstym zarzutem wobec filmu jest to, że jest on w wielu momentach „efekciarski”. Rzeczywiście, sceny „slow motion” się w nim pojawiają, ale nie rażą, bo stanowią one pewien rodzaj wyodrębnienia, wizualną fantazjię twórców, bez uszczerbku dla poczucia realizmu w odbiorze całości obrazu. Słynna scena ucieczki Stefana przed kulami na cmentarzu, z podkładem muzycznym” Dziwny Jest Ten Świat”- Niemena, zrealizowana w zwolnionym tempie, może przecież za takową uchodzić, jednak, dzięki wyodrębnieniu jej z całości, gdy widz nie ma poczucia, że cały film jest ”efekciarski”, i nie jest poprzez to „zrobiony w przysłowiowego balona”, stanowi po prostu jego wzbogacenie i „chwyta za serce”. Podobnie jak „tańczące kule” w scenie pocałunku Stefana z Biedronką.

Scen „chwytających za serce” jest w „Mieście 44” wiele. Na mnie największe wrażenie zrobiła chyba ta z końcówki filmu, gdy po rozproszeniu oddziału Czarnego, Stefan łapie szpadel aby walczyć o życie swoje i swoich przyjaciół, którym obiecuje przedarcie do Wisły. Ładunek emocjonalny tej sceny jest ogromny. Jak wiadomo oprócz Stefana giną w niej wszyscy bohaterowie. Gdy dodamy do tego jeszcze renesansowe” Orlando di Lasso-Ich liebe Dich” - jako muzyczne tło, to przeżywamy jakiś rodzaj piękna i bólu jednocześnie. Trudno powiedzieć, że na tę scenę czekało się przez cały film, bo cały film ogląda się z przejęciem, ale jest ona pewnego rodzaju wywindowaniem przeżyć, apogeum emocji, wszystkiego tego co widzieliśmy dotychczas. Właśnie takie sceny w kinie powodują, że film traktujemy jako głębokie przeżycie i zapamiętujemy go do końca życia.

Mocną stroną filmu jest muzyka. W filmie słyszymy zarówno przedwojenne jak i powojenne szlagiery, oraz współczesne utwory pop. Słyszymy utwory polskie, angielskie i niemieckie. W efekcie powstała różnorodna mieszanka muzyczna, która obok mieszanki wybuchowej i emocjonalnej wypełniającej film, również wpływa na to, że nie jest on sztampowy. Film Komasy w tym przypadku łamie bariery pokoleniowe i kulturowe, i tak oto dla przykładu mamy scenę gdy „młodość tańczy i śpiewa” przedwojenny szlagier „Chryzantemy Złociste” w nastrojowej scenerii oświetlonego blaskiem świec podwórza na ślubie Kobry z Beatą, by niedługo później, w „slow motion” widzieć „naszych chłopców i dziewczyny” przedzierających się przez piwnicę wypełnioną wodą w pełnej gotowości bojowej z muzyką techno w tle. Skądinąd urzekające. Podobnie jak parę lat wcześniej udało się Lao Che swoją nowatorską płytą „Powstanie Warszawskie” łączyć pokolenia za pomocą punk-rockowych brzmień, warszawskiego slangu i poezji Baczyńskiego, tak teraz podobną drogą kroczą twórcy „Miasta 44”. W ogóle muzyka świetnie wpasowuje się w film, we właściwych momentach potęguje napięcie i wywołuje wzruszenie.

Młodzi aktorzy zagrali w filmie tak jak powinni. Przeżywają ból, radość i strach realistycznie. Widz nie jest katowany zbędnym pierniczeniem, popisami tzw. sztuki aktorskiej. Mamy przed sobą po prostu postacie z krwi i kości w wojennej zawierusze. Brawa dla twórców, że właśnie tak poprowadzili aktorów. Widzimy odważnych młodych ludzi, ale bez bohaterszczyzny, która gdyby w filmie się pojawiła to pewnie zaburzała by jego odbiór.

Jednym z najważniejszych atutów „Miasta 44” jest samo przedstawienie Warszawy. Po raz pierwszy miałem okazję "przeżywać" to miasto tak jak podczas oglądania przedwojennych pocztówkek lub archiwalnych filmów. Poczucie realizmu w obcowaniu z nieistniejącą Warszawą jest w filmie niezwykłe. Choć filmów ukazujących Warszawę z czasów okupacji powstało sporo, to zawsze raził w nich element sztuczności pod tym względem. Miasto w filmie Komasy ukazane jest z rozmachem z rozległym drugim planem. Blask starej, nieistniejącej już Warszawy widzimy chociażby w szerokim ujęciu na początku filmu, gdy Stefan jedzie tramwajem, bodajże Marszałkowską. Albo w ujęciu po przedostaniu się Stefana z Biedronką do Śródmieścia, gdy człapią się jego ulicami. Twórcy zadbali w tej scenie nawet o to aby ukazać na dalekim drugim planie wieżowiec Prudentiala, jeden z symboli przedwojennej Warszawy. Zapewne uważny widz wychwycił to doskonale.

„Miasto 44” to głównie ukazanie wojny podczas Powstania. Walki toczą się we wnętrzach budynków, na ulicach i gruzowiskach. Sceny te są zrealizowane dokładnie tak jak być powinny i ogląda się jej z zapartym tchem. Gdy we wnętrzu budynku wybucha granat to nie powstaje wrażenie podkręcania efektu wybuchu jak w większości filmów wojennych, podobnie w otwartych przestrzeniach. Nie pojawia się też podczas seansu element znużenia i przesytu z powodu nadmiaru wybuchów i strzelaniny jak w amerykańskich filmach, choć w dużym stopniu film jest nimi wypełniony. Wszystko toczy się sensownie od strony technicznej w ramach prowadzonej opowieści.  

Nie znajdziemy w „Mieście 44” poza małymi wyjątkami wielu "przegięć". Dramat ginącego miasta jak i jego mieszkańców jest ukazany starannie. Brutalność nie zostaje widzowi oszczędzona, ale brutalność i dramat ludzki to przecież nieodłączne elementy Powstania. W filmie jest czas na śpiew, taniec, ból i strach. Film jest po prostu opowieścią o ginącym mieście i wraz z nim ginącym pokoleniu młodych Polaków wtrąconych w tryby machiny wojennej i przemielonych przez nią na pył.

„Miasto 44” to dobry film, nawet bardzo dobry, bohaterowie z krwi i kości, trzymająca w napięciu akcja, oraz dobre efekty specjalne i głębokie poruszenie, czyli zawiera w sobie wszystko to czego należy się spodziewać wybierając się do kina.

Często stawiany za przykład modelowo zrobionego filmu wojennego, „Szeregowiec Ryan”- Spielberga, blado wypada w zestawieniu z „Miastem 44”. Walki w normandzkim miasteczku w końcówce filmu Spielberga, to w porównaniu z polskim filmem amatorszczyzna, westernowa strzelanina, którą udało się oczarować masową publikę i przekonać ją, że ma do czynienia ze świetnie zrealizowanymi scenami walk. A w rzeczywistości wyszło jak zwykle, czyli połączenie efekciarstwa dla efekciarstwa w połączeniu z patosem, jak zresztą w większości filmów wojennych rodem zza oceanu, no, może za wyjątkiem „Cienkiej Czerwonej Linii”, ale to już zupełnie inna historia.

Po powstaniu „Miasta 44” to właśnie Hollywood powinien uczyć się od Polaków jak filmy wojenne realizować. Nawet trudno sobie wyobrazić jaki film zrobił by Komasa gdyby dysponował chociaż połową środków przeciętnego filmu wojennego zza oceanu. Głębokie ukłony za wielką dawkę emocji i niezwykłych przeżyć dla wszystkich twórców „Miasta 44”.

ulanbator
O mnie ulanbator

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura